Przejdź do treści

Comet Interceptor 214

 

 

miasto widziane z lotu ptaka

 

Źródło ilustracji: PxHere

 

Rok 2021 został ogłoszony Rokiem Lema. Z tej okazji, w numerze 3/2021 czasopisma Urania - Postępy Astronomii ogłoszony został konkurs literacki na teksty w języku polskim pisane prozą, inspirowane polskimi badaniami naukowymi. 

 

Poniżej prezentujemy opowiadanie pt. „Comet Interceptor 214”, które zostało nadesłane na konkurs przez Krzysztofa Rarockiego:

 


 

Krzysztof Rarocki

 

COMET INTERCEPTOR 214

 

– Trzy minuty do rozpoczęcia procedury wejścia na orbitę. – Automat sygnalizuje, że już niebawem wszystko się wyjaśni. 

Razem z promotorem, komisją i starym profesorem Nilsennem siedzimy w uniwersyteckiej sali kontroli misji, wpatrzeni w ekrany, na których już za kilka minut ma pojawić się nasz cel. Zaczynaliśmy jako trójka ambitnych doktorantów, marzących tylko o zapisaniu się w dziejach podboju kosmosu, a teraz… 

– Dlaczego jeszcze nic nie widać? – pyta Anna, naczelna panikara i specjalistka od sztucznej inteligencji. 

– Bo na razie sonda jest w konfiguracji podróżnej – odpowiadam, starając się choć przez chwilę nie myśleć o wszystkim, co może pójść nie tak. Anna zapewne zna odpowiedź, ale kiedy jest zestresowana, zwyczajnie lubi gadać. – Dopiero po zakończeniu hamowania nasz Comet Interceptor 214 rozłoży baterie słoneczne i zacznie przekazywać obraz. To pozwala zaoszczędzić... 

– Tak… Zacznie przekazywać, jeżeli tym razem nic nie popiętroliłaś, Kasiu – dodaje Adam, wszechwiedzący lider projektu i specjalista od PR. 

– Bez obaw, kapitanie – odpowiadam. –  Ja najpierw myślę, zanim coś zrobię. 

Dwaj recenzenci rechoczą, promotor wzdycha, Adaś się czerwieni. Po co zaczynał, skoro nie jest mistrzem riposty? Zgrywam hardą, ale w głębi drżę z niepewności. Prawie cztery miliony linii kodu. Po wpadce podczas testów sprawdzałam wszystko wiele razy, nie znajdując więcej błędów. System jest redundantny, ma wspomaganie niezależnej SI zaimplementowanej przez Annę, powtórzone testy jednoznacznie pokazały, że wszystko działa… Ale i tak mnie to nie uspokaja. A co, jeżeli czegoś nie przewidziałam albo zwyczajnie przeoczyłam? 

– Dwie minuty do wejścia na orbitę – obwieszcza automat. 

– Przepraszam, rozejm – Adaś nieoczekiwanie zmienia ton. 

– Zgoda, ale... 

– Kaśka! Adaś! Zachowujcie się profesjonalnie, bo się jeszcze sonda obrazi i rozbije, a wtedy zamiast tytułów pójdziemy na bezrobotne! – karci nas Anna. 

Wszystko według planu. Kątem oka spoglądam na starego Nilsena. A jednak wyraz jego twarzy jest coraz bardziej zacięty. Niedobrze. Sugerowali, że on lubi, jak ludzie okazują nieco luzu w takich chwilach, ale chyba nie trafiamy w jego gust. 

Obraz na głównym ekranie zmienia się, rozmowy natychmiast milkną. Komputer automatycznie przenosi dotychczasową wizualizację telemetrii na pozostałe ekrany, na głównym pokazując niewielkie skupisko jasnych pikseli na tle pustki kosmosu. Sonda ożyła, pół miliona linii kodu już za nami. 

– To tak ma być? – pyta ktoś z tyłu. 

– Tak, to obraz z szybkiej kamery systemu naprowadzania – odpowiadam z wyraźną ulgą. – Komputer musi dokonać ostatniej korekty, nim odpali silniki, ale przy okazji wysyła to do nas. Oto nasza planetoida. 

Astronomowie wypatrzyli ją dawno temu, przypadkiem, podczas głębokiego przeglądu nieba. Wtedy nikt nie zwrócił na nią większej uwagi, wydawała się kolejną drobiną, tworzącą pas Kuipera. Oszacowano jedynie masę oraz orbitę, nadano numer: 16 978 715 i zajęto się ciekawszymi sprawami. 

Czas płynął, przy okazji kolejnych obserwacji korygowano obliczenia i w końcu okazało się, że przybyła raczej z obłoku Öpika–Oorta, lub nawet spoza Układu Słonecznego. Właśnie na coś takiego czekaliśmy. Analizy sugerowały, że przeleci na tyle blisko, iż powinniśmy być w stanie przygotować i wysłać specjalną sondę, która pozwoli zdobyć nieco więcej danych, niż klasyczne modele czekające na takie zadanie w okolicy punktu libracyjnego. 

Raptem obraz trzęsie się i rozmywa, serce momentalnie podchodzi mi do gardła. 

– Silnik odpalił prawidłowo – mówi ze spokojem Adam, nim orientuję się w telemetrii. Zawsze ceniłam w nim ten nieco flegmatyczny spokój. – Zaraz zobaczymy naszą brudną śnieżkę. 

Uśmiecham się, widzę, jak kolejne procesy przebiegają prawidłowo: hamowanie, stabilizacja, uruchomienie zasilania. Wszystko idzie właśnie tak, jak powinno być, czyli perfekcyjnie. Przez kilkanaście sekund obserwujemy, jak skupisko pikseli rośnie i zaczyna nabierać kształtów, aż wreszcie komputer informuje o pomyślnym zakończeniu procedury i obraz znika. Dwa miliony linii kodu za nami. 

– Jeszcze nie wiemy na pewno, czy jest tam woda – kontynuuje Adam. – Ale wszystko wskazuje na to, że niebawem się tego dowiemy. 

– Skąd takie przypuszczenie? – pyta profesor Nilsenn. 

– Tak wynikało ze wstępnych obserwacji – wyjaśnia Anna. Przed lądowaniem umówiliśmy się, kto odpowiada na czyje pytania. Nilsenn to gasnąca gwiazda astrofizyki, przechodząca aktualnie w stadium starego gbura. Lubi pokazywać ludziom, gdzie ich miejsce. Zawsze jednak miał słabość do Anny. – Zaobserwowane zmiany jasności mogą wystąpić jedynie w sytuacji, kiedy relatywnie ciemny obiekt z przynajmniej jednej strony pokryty jest czymś jasnym, co w dodatku dobrze odbija światło. Wprawdzie analiza linii emisyjnych dała niejednoznaczne wyniki, ale wierzymy… 

Ups. 

– Astronomowie nie mają wierzyć, droga pani! – przerywa Nilsenn. Chyba dziś nie jest w humorze. – Astronomowie mają nieustannie wątpić i bazować na faktach, obserwacjach… 

– Przypuszczamy, że to lód wodny – wtrącam pospiesznie, nie odrywając oczu od ekranu. – Ale to równie dobrze może być dwutlenek węgla, metan albo amoniak. Dopiero po wylądowaniu… 

– A skąd tam dwutlenek węgla – przerywa. – Nasza pani programistko? 

– Panie profesorze. – Promotor rusza z odsieczą. –  Pragnę zaznaczyć, że projekt skupia się na umieszczeniu sondy na obiekcie. Zespół składa się z ekspertów od budowy i eksploatacji statków. Po lądowaniu sondę przejmie kolejny zespół, który za kilka miesięcy opublikuje wyniki, które pozwolą na weryfikację… 

– Ale podstawy trzeba znać! – Nilsenn przerywa ponownie, niedobrze. – Kiedy byłem w waszym wieku, nie każdy doktorat kończył się lądowaniem na asteroidzie. Fundamentalna wiedza jest niezbędna, a jej brak może mieć katastrofalny wpływ... 

Wyłączam się, kiedy zaczynają rozmawiać o detalach, w których nie jestem specjalistką. Teorie o pochodzeniu wody: koagulacja, ewolucja gwiazd, era wielkiego bombardowania. Znam podstawy, ale jestem przede wszystkim programistką. Debatę kończy rozbłysk ekranu i tym razem jest to już obraz w wysokiej rozdzielczości. Sonda zaczyna też przesyłać wyniki pierwszych pomiarów. 

– Kształt zbliżony do kuli, duża gęstość sugeruje dominację żelaza lub niklu, średnica około siedmiu kilometrów… – Adaś czyta podsumowania automatycznych raportów. 

– Ta dzisiejsza młodzież – kończy Nilsenn. – Ale nieważne, chwilowo, skupmy się na tym, co właśnie widzimy. Na jakiej podstawie zamierzacie państwo wybrać miejsce lądowania? 

Ania wzdycha, to akurat jej działka. 

– To zadanie sztucznej inteligencji – zaczyna nieśmiało. – Biologiczny komputer analizuje obraz i ma szukać szczelin lub kraterów, aby umożliwić poznanie wewnętrznej struktury obiektu w jak najmniejszym stopniu zmienionej przez wpływ Słońca. 

Stary nie wygląda na przekonanego. 

– A dlaczego zlecacie tak fundamentalne zadanie maszynie? 

– To jedno z założeń całego projektu. – Adam przejmuje pałeczkę. – Rola naszego zespołu sprowadza się do złożenia tej konkretnej sondy, przygotowania oprogramowania oraz integracji z SI. Natomiast zebrane dane i wnioski z misji posłużą w dłuższej perspektywie do budowy w pełni autonomicznych urządzeń, których misje na rubieże Układu Słonecznego są planowane jeszcze w tej dekadzie. 

Nilsenn słucha, co jakiś czas kiwając głową, a ja z duszą na ramieniu śledzę realizację kolejnych etapów misji. Zasilanie działa już pełną parą, SI analizuje kolejne obrazy w poszukiwaniu najlepszego miejsca na lądowanie. 

– Jak rozumiem, próbnik ma zostać wysłany niezwłocznie. Skąd ten pośpiech? 

Bo pozwoli nam to zamknąć temat podczas jednego spotkania, stary pierniku! 

– A po co czekać, kiedy tajemnice Wszechświata są na wyciągnięcie ręki? – odpowiada Adam ze śmiertelnie poważną miną. 

Ćwiczył tę kwestię naprawdę wiele razy. Nie jest to wprawdzie argumentacja oparta na niezbitych dowodach czy choćby solidnych przesłankach merytorycznych, ale dawno temu Nilsenn w podobny sposób uargumentował swoje działania na Europie, za co w końcu pewnie dostanie Nobla.  

– A poza tym odczyty z radaru sugerują, że wokół obiektu krąży masa odłamków – kontynuuje Adaś. – Statystycznie rzecz biorąc, ryzyko kolizji jest znikome, ale im dłużej będziemy czekać… 

Nie! Obraz znika. Adaś milknie. 

– Odważnie, ale tu akurat masz rację, młodzieńcze. – Stary jeszcze tego nie zauważył. – Zbyt wiele sond straciliśmy ostatnio przez brak decyzyjności… A cóż to? 

Przez chwilę wpatrujemy się w czarny ekran w milczeniu. 

– Telemetria jest w porządku – stwierdza Adam, rzucając mi znaczące spojrzenie. – Problem dotyczy jedynie transmisji obrazu, zaraz wszystko zacznie działać. 

Czuję napływającą falę gorąca. Próbuję się beztrosko uśmiechnąć, jednocześnie zerkając na ustawienia transmisji wideo. Tego nie było w planie! 

– Mam nadzieję – kontynuuje stary. – Przepraszam, jeżeli jestem zbyt dociekliwy, ale zwyczajnie chcę się upewnić, że tym razem sprawy… Niezwiązane z misją nie będą rzutować na jej przebieg. 

Tak. Pamiętamy. Stres i długie godziny spędzone w labie niezbyt sprzyjają budowaniu relacji, ale jakoś tak wyszło, że po około roku ja i Adam bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Niestety, wzajemna fascynacja odciągała naszą uwagę od spraw projektowych w zbyt dużym stopniu, w wyniku czego pierwsze testy wypadły, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. No dobra, wypadły źle, był pożar i w ogóle, a finansowanie projektu zawisło na włosku. Ale to już za nami, zakończyliśmy ten rozdział nie mogąc się nawet dogadać, czyja to była wina. Czasem żartujemy, że jeszcze do tego wrócimy, ale póki co praca ma priorytet. 

Obraz zmienia się kilka razy, nic z tego nie rozumiem. Sygnał telemetrii również znika. Nie! To koniec. Coś w nas walnęło albo program nawalił… 

– Jesteście pewni, że to przejściowy problem? – pyta promotor z udawana troską. Znam ten głos. Tak naprawdę jest wściekły. 

Jednak nim któreś z nas zdąży odpowiedzieć, na środku ekranu pojawia się kilka kropek goniących się nawzajem po okręgu. Aktualizacja systemu. Po kilku sekundach obraz i telemetria wracają. 

– Osiem kilometrów do powierzchni – Adam relacjonuje wskazania telemetrii, udając, że nic się nie stało. – Lądownik już się odłączył i teraz zmierza do tej zaznaczonej ramką szczeliny na brzegu jasnego obszaru. 

Oddycham głęboko. Jutro pozwę ich za tą aktualizację! 

– A czym jest ten jasny obszar? – pytania sprowadza mnie na ziemię. 

– To pewnie gra światła i cienia – stwierdza jeden z recenzentów zblazowanym głosem. – Widywaliśmy już podobne twory w pobliżu biegunów marsjańskich. 

To najprawdopodobniej krater wypełniony lodem, chociaż jego kształt jest nieco osobliwy. Dodatkowo wyraźnie widać coraz większą regularność struktury. Krótkie, równe linie różnej grubości, proste kąty. 

– Sześć kilometrów, silniki sprawne. – Adam skupia się na procedurze. 

– Możliwe, że to kwestia kompresji obrazu – zaczyna Anna niepewnie, robiąc coraz większe oczy. – Chociaż nie rozumiem, dlaczego efekt występuje tylko w okolicy jasnego pola. 

– Cztery i pół kilometra… Nie, to wygląda jak… – Adam milknie, w miarę jak lądownik jest coraz niżej i detale zaczynają być wyraźnie widoczne. 

Jasny obszar jest naznaczony regularną siatką linii przecinających się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, pomiędzy nimi widać zaś zarysy prostokątnych wzniesień. 

– Miasto... Albo raczej pozostałość, ruiny – dokańczam. Serce wali mi jak szalone. 

– Niemożliwe, jaja sobie robicie! – krzyczy Nilsenn, wstając. 

– Dwa kilometry. 

Obraz na chwilę traci ostrość, silniki zaczynają pracować. Kiedy przekaz ponownie staje się wyraźny, z wysokości kilkuset metrów oglądamy wymarły, miejski krajobraz pokryty warstwą jasnego, dobrze odbijającego światło nalotu. To niemożliwe, groteskowe… Ale prawdziwe. 

– Lądujcie tam! – krzyczy ktoś z komisji rozgorączkowanym głosem. – Na tym placu, albo tam, na skrzyżowaniu… 

– Już dawno wylądował – tłumaczy promotor. 

– Opóźnienie wynosi trzy minuty. – Adam uprzedza kolejne pytanie.  

– Zaraz się przekonamy gdzie. – Stary profesor opada na krzesło, nie odrywając wzroku od ekranu. 

Próbnik coraz szybciej przesuwa się względem zabudowań, zmniejszając wysokość. Dwieście metrów. Lądownik przelatuje nad czymś, co przywodzi na myśl ruiny zamczyska albo fantasmagoryjnej katedry. W proporcjach zrujnowanych budowli jest coś pięknego i tajemniczego zarazem. Przypominają ludzki, ale jest w nich coś obcego, nieziemskiego. Mam wrażenie, że mogłabym patrzeć na nie bez końca. 

– Nie uwierzą nam! – rzuca Adam. 

– To nie kwestia wiary… – zaczyna znowu stary, ale bez śladu gniewu, w jego głosie pobrzmiewa czysta fascynacja. 

Sto metrów. Obraz przechyla się nieznacznie, a prędkość wzdłuż powierzchni zaczyna stopniowo maleć. Manewr przyziemienia rozpoczęty. Z tej odległości widać wyraźnie szczegóły ulic czy też kanałów wymarłego świata, zastygłego pod warstwą lodu. Sześćdziesiąt metrów. Cień lądownika staje się wyraźnie widoczny na tle ruin. Trzydzieści metrów, tak blisko... I nagle obraz miasta znika, ustępując miejsca jałowej, skalistej ścianie. Lądownik zwalnia i opada na tonące w mroku dno szczeliny, do której przez cały czas podążał. Powoli wypuszczam powietrze, procedura lądowania zakończona. Powinna mnie zalać fala ulgi, wszak ponad trzy miliony linii kodu zdało egzamin, ale szczerze mówiąc, kompletnie mnie to nie interesuje. 

– Pojazd wylądował w wyznaczonym miejscu. – Adam pierwszy odzyskuje głos. – Po teście systemów zacznie pobierać próbki. 

– Próbki? – pyta Nielsenn, uśmiechając się ironicznie. – Czy wy rozumiecie, co się właśnie stało? 

– Zdaliśmy? – pyta Anna. 

Stary wybucha śmiechem. 

– To znaczy, musimy kogoś zawiadomić, panie profesorze… – Adam gromi Anię spojrzeniem. 

– Zawiadomić… Ludzie! – Stary ponownie wstaje, jego wzrok zdaje się płonąć. – Wszystkie próbki, które kiedykolwiek ludzie przywieźli z kosmosu, są niczym przy tym, co właśnie widzieliśmy. Okruch wymarłego świata… Ty! – Wskazuje na jednego z recenzentów. – Zorganizuj konferencję prasową. – Ty! – Wskazuje na innego. – Upewnij się, że to nie jest żadna blaga i udostępnij materiał innym. Najdalej jutro wszystkie liczące się obserwatoria powinny skupić na tej planetoidzie, a najdalej pojutrze wszystkie rokujące choć cień szansy misje przechwytujące powinny opuścić punkt libracyjny. Czekaliśmy na to od dziesięcioleci! 

– A co z nami? – pyta Adaś, kiedy poganiani przez Nilsena akademicy w pośpiechu szykują się do wyjścia. 

Stary spogląda na nas chytrze. 

– Zdaliście, jeżeli o mnie chodzi, lądowanie się udało, pomimo komplikacji – patrzy na nas znacząco. – Teraz musicie to wszystko opisać, zrobić prezentacje i tak dalej… Ale szczerze mówiąc, odłożyłbym to na nieco później, by ktoś przypadkiem nie skubnął wam tego Nobla. Macie cholerne szczęście, nikt nie zna tego obiektu lepiej niż wy. Będziecie musieli tylko nieco dłużej razem popracować. 

Spoglądamy po sobie, Adam uśmiecha się ukradkiem. Pewne sprawy będą musiały jeszcze chwilę poczekać. 

 

 

Inspiracją do napisania pracy konkursowej były dwa odcinki Astronarium: Rubieże Układu Słonecznego – Astronarium 128 (dostępne pod tym linkiem); w szczególności tematy poruszane przez prof. Małgorzatę Królikowską–Sołtan oraz Kosmiczna podróż wody – Astronarium 122 (dostępne pod tym linkiem); kwestie poruszane przez dr Agatę Karską (projekt WISH).

 


 

Konkurs literacki Uranii z okazji Roku Lema 2021

 

Jesteś fanem fantastyki naukowej? A może próbujesz sił w pisaniu literatury science-fiction? Albo może jesteś już uznanym pisarzem i chcesz uczcić Rok Lema 2021? W każdym z tych przypadków możesz nadesłać swoją twórczość na konkurs literacki Uranii!

 

Aby dowiedzieć się więcej o konkursie, wejdź tutaj.