Przejdź do treści

Sen Kopernika

 

Banknoty z różnych krajów

Źródło ilustracji: PxHere

 

Rok 2023 został ogłoszony Rokiem Kopernika. Z tej okazji, w numerze 1/2023 czasopisma Urania - Postępy Astronomii ogłoszony został konkurs literacki pt. Fantasia Copernicana na teksty z dziedziny science-fiction w języku polskim, pisane prozą, a inspirowane życiem Mikołaja Kopernika. 

 

Poniżej prezentujemy opowiadanie pt. „Sen Kopernika” autorstwa Mikołaja Chrostowskiego, które otworzyło konkurs Fantasia Copernicana.

 


 

Mikołaj Chrostowski

 

SEN KOPERNIKA

 

    Zdawałoby się, że minęły wieki, odkąd dostałem list. Taki normalny list, a nie zwinięty rulon kartki związany jakąś wstążką czy kartkę złożoną na pół. Najzwyklejszy list — kartka wraz z kopertą zaadresowana do mnie i nikogo innego. Proszę bardzo. W moich dłoniach: koperta biała niczym świeży śnieg, odbijała światło moich świec, które pozwalam sobie raz na jakiś czas zapalić, szczególnie jak pracuję w nocy. Im dłużej się wpatrywałem, tym bardziej oślepiał mnie błysk koperty, więc postanowiłem zamienić zmysły – zamknąłem oczy i począłem wąchać kopertę. Pachniała niewyschniętym tuszem i dziesiątkami rąk, przez które przechodziła. Nie był to szczególny zapach, co – muszę przyznać – ostudziło mój zachwyt. Cofnąłem się i otworzyłem jedno oko, błysk był nie do wytrzymania, zamknąłem natychmiast. Świec było kilka, w sumie to byłem przez nie otoczony, chciałem przeczytać ten list, ale błyski wysyłane w moje oczy przez kopertę sprawią, że prędzej oślepnę, niż przeczytam choćby swój adres do końca. Szukanie świec po omacku, wydawało się kiepskim pomysłem, bo co by było, gdybym szukając świecy nagle zajął się ogniem? Nie dość, że spłonęłaby moja koszula nocna to prawdopodobnie list też, a ja musiałbym szukać pomocy przeciwko oparzeniom pierwszego, jeśli nawet nie drugiego stopnia. Naprawdę chcę zajrzeć do środka. Co też może tam na mnie czekać? Wyznanie miłosne od dawnej oblubienicy? Wiadomość od starego przyjaciela? Raczej nie, moi przyjaciele odeszli dawno, jestem sam w swojej pracowni. Tylko ja i moje eksperymenty. Zamknięte oczy pomagają oddalić się myślom w przeszłość i chcąc nie chcąc wpadłem w rozważania nad swoim życiem, pokręciłem się trochę w prawo, trochę w lewo i doszło do mnie, że siedzę na krześle obrotowym. To kręcenie dało mi do zrozumienia, że uzyskałem całkowitą przewagę nad swoimi świecami. Wystarczy, że nabiorę dużo powietrza w płuca, jedną nogą wprawię się w ruch, automatycznie podciągając ją wraz z nogą drugą do klatki, i zacznę się obracać w pozycji połowicznie embrionalnej, dmuchając naokoło, we wszystkie strony.

 


– „Obrotowy Plan Wysokich Lotów” – powiedziałem sobie pod nosem, żeby upewnić się co do jego powodzenia.

 

Zacząłem powoli i po pierwszym obrocie nie byłem do końca pewien, czy miało to jakikolwiek skutek, postanowiłem jeszcze nie otwierać oczu i spróbować drugi raz, trzeci, czwarty i tak kilka następnych razów niczym obrotowa dmuchawa. Za trzynastym razem doszedł do moich nozdrzy charakterystyczny zapach tlącego się knota świecy, zapach ten oznacza, że świeca już się nie pali. Rozchyliłem lekko powieki, a moim oczom ukazała się ciemność, odniosłem całkowite zwycięstwo nad świecami. W przypływie euforii wstałem, by ukazać się sam sobie w ciemności niczym heros. Jedna mała rzecz mi przeszkodziła — była to świadomość, a raczej brak świadomości błędnika, któremu dałem popalić. Podczas pozowania, straciłem równowagę i próbując ją złapać, poślizgnąłem się na jednym z moich projektów i uderzając głową w dębowy stół. Nastała prawdziwa ciemność.

 


    Obudziłem się o świcie z ogromnym bólem powyżej prawej skroni. Nie zastanawiałem się co to za dzień, gdyż nie mogłem się na niczym skupić poza bólem. Moim pierwszym ruchem było przesunięcie ręką po czole, która natknęła się na coś połowicznie lepkiego.

 


– Jest gorzej, niż myślałem – rzekłem do siebie i postanowiłem usiąść, na razie na podłodze. Udało mi się to bez większych trudów. Czułem, jakby coś ciągnęło mi głowę w dół ku prawej stronie, a był to zlepiony krwią pukiel włosów. Było naprawdę gorzej, niż myślałem. Udało mi się wgramolić na swoje obrotowe krzesełko, co już było nie lada wyzwaniem. Oparłem ręce o stół łapiąc oddech, a kiedy wszystko powróciło do normy – tak, że przestało się kręcić i zmieniać kolory, powróciła do mnie myśl o owym liście, którego otwarcie przypłaciłem prawie życiem. Zacząłem go szukać, leżał dokładnie w tym miejscu, z którego przyczołgałem się na swoje miejsce.

 


 – O, deus meus – zakląłem i wężowym ruchem ześlizgnąłem się z krzesła, lądując jak piórko na podłodze.

 

Do listu podciągnąłem się już mniej zgrabnie, ale w końcu go pochwyciłem. Nareszcie go mam! Ubrudzonego, już nie tak świecącego. Złapałem go mocno, prawie miażdżąc, w ten sposób częściowo go otworzyłem i oszczędzając sobie powrotu przed biurko, oparłem się o swój książkowy regał, odgarnąłem włosy i dokończyłem otwieranie koperty. Pusto. W kopercie nic nie było. Rozdarłem ją, by wywlec ewentualne wnętrzności, ale nic nie wypadło. Nagle poczułem, jakby coś ciepłego rozlewało mi się po całym ciele, wcześniej czułem to tylko nad prawą skronią, a po otwarciu koperty poczułem to od stóp do głów. Moja ręka zaczęła drżeć z wściekłości i zwarła się w pięść na tej pustej kopercie, która pomniejszyła swój rozmiar o co najmniej połowę. Nie mogłem w to uwierzyć. Ktoś się zabawia moim kosztem. Ja cierpię, by jakiś maniak czerpał z tego rozkosz. Jakim sadystą trzeba być, aby z poważnych ludzi robić pośmiewisko? Nie kryłem oburzenia, nie czułem już nawet bólu. Okrutna złość do bliźniego przepełniła moje ciało i duszę.

 


    Postanowiłem, że złożę wizytę osobie lub osobom, które tak zmarnowały mój czas. Czas, jaki mogłem poświęcić na badania, których oni prawdopodobnie nigdy nie pojmą. Rozluźniłem więc swoją rękę, by dokładnie sprawdzić, od kogo i konkretnie dla kogo miał być ten list. Adresat się nie zmienił, odkąd cząstkowo go odczytałem przy świecach, to wciąż byłem ja, nadawca zaś to nikt inny jak Urząd Miasta. Ten sam urząd, w którym rada miasta nadawała mi funkcję komisarza. Ta wiedza tylko zaostrzyła moją wściekłość. Nie oglądając się za siebie, włożyłem przeklętą kopertę do kieszeni, założyłem na siebie tylko swoją szubę i wybiegłem z pracowni. Ulica była skąpana w bladym świcie, co oznacza, że urząd będzie z pewnością zamknięty. Nic mnie to nie obchodziło, będę przed nim koczował i złapię pierwszego urzędnika, który się pojawi. Będzie się srogo tłumaczył z tych żartów. Oj, byłem gotowy, miałem wszystko przemyślane. Jakiekolwiek pytania, przeprosiny by nie padły w moją stronę, wszystkie mogę odbić, odbiję i oślepię ich, tak samo, jak oni oślepili mnie. Nie pozwolę się tak traktować, to miasto… Ha, cała Warmia powinna być wdzięczna za to, co dla niej zrobiłem.

 


    Ulice były puste, mogłem bezproblemowo dostać się do urzędu niezauważony, tam chwilkę doprowadzić się do ładu, a później niech mają się na baczności, bo wkraczam, wkraczam i nie biorę jeńców. Ależ byłem gotów by wkroczyć w bój z administracją. W mojej głowie roiło się od inwektyw, byłem wściekły, jednocześnie niosąc uśmiech, przypuszczam dość złowrogi, jak z zewnątrz mogłoby się wydawać. W końcu dotarłem, urząd stał oddalony ode mnie o jakieś 80 łokci i wydawał się zamknięty, co nie było zaskoczeniem. Jedyne co na chwilę zbiło mnie z tropu to kolejka niepojętych rozmiarów właśnie do urzędu, ale nikt do niego nie wchodził, bo rzecz jasna był zamknięty. Na chwilkę przystanąłem, by złapać oddech i ruszyłem dalej na sam początek kolejki. Mijałem tych wszystkich ludzi, swoją drogą przedziwnie ubranych, ale zupełnie nie miało to dla mnie znaczenia, bo coś innego wprawiło mnie znów w stupor. Przed wejściem znajdował się długi stół zbudowany z mniejszych stołów, który stworzył swoistą granicę między mną a drzwiami do urzędu. Nie wierzyłem własnym oczom. Przy każdym stole było krzesło, przy stole środkowym od strony „urzędowej” siedziała urzędniczka, a na jej biurku i tylko jej leżała sterta papierów i lśniących kopert. Nie lśniły już tak mocno przy świetle dziennym. Ten blask nie robił na mnie już żadnego wrażenia, gdy zobaczyłem, że nad nią stoi nikt inny jak król Zygmunt, nasz król Zygmunt. Od strony lewej urzędniczki siedzieli kolejno: król Władysław i król Kazimierz, a od jej strony prawej w oddali widziałem, że to przecież król Bolesław i dalej jakiś kolejny jegomość, ciężko było dostrzec, widziałem tylko jego imponującą brodę. Oniemiałem. Nie mogę się tak pokazać królom, zacząłem się poprawiać i jednocześnie poczułem, że robi mi się słabo. Wziąłem głęboki oddech, połączyłem poły swojej szuby i ruszyłem w ich kierunku. Stanąłem przed nimi, ukłoniłem się w pas i w momencie podnoszenia wzroku zobaczyłem, jak król Zygmunt zdążył się już oddalić i począł rozmawiać z panem, którego wcześniej nie zauważyłem. Ten odznaczał się masywną posturą, był ubrany jak monarcha i posiadał długie, gęste wąsy. Właśnie miałem zawołać do króla, by zwrócić jego uwagę i dokładnie w tym samym czasie podniósł się skrzeczący głos urzędniczki: – Na koniec kolejki! I tak za każdym razem, gdy chciałem coś powiedzieć. Moje siły opadły i cała energia na kłótnie gdzieś się ulotniła, co uznałem za dobre, bo w złym smaku będzie robić sceny przed królami. Wróciłem na koniec kolejki ze zwieszoną głową. Król mnie nie rozpoznał, jak to możliwe? Muszę to wyjaśnić. Stanąłem w kolejce, najdłuższej w moim życiu. Przede mną dziesiątki osób, za mną nikt, dodatkowo osoba na wprost przygląda mi się bez cienia subtelności. Gapi się na mnie. Jeszcze się uśmiecha. Staruszek z wąsem i aureolą bujnych włosów. Miał on również opatrunek na swojej skroni.

 


– Co się Panu stało? – zapytałem.

 


– Ach, poślizgnąłem się na swoich nutach i uderzyłem głową o fortepian – odrzekł. – Wszystko przez tę kopertę – dodał prędko i wyciągnął identyczną kopertę, jaką miałem w kieszeni i jakich było pełno na stole urzędniczki. Już chciałem wyciągać swoją kopertę, lecz on ze swojej wyciągnął zawartość — coś, czego mojej kopercie brakowało, więc wycofałem rękę z kieszeni, chroniąc się przed ośmieszeniem. Szybko zerknął na list, spojrzał na mnie i włożył go z powrotem do koperty. Musiałem wiedzieć, co tam jest napisane. Ręce mi się trzęsły i tylko siłą umysłu wstrzymywałem je, by nie wyrwać listu z rąk starca.

 


– Czy szanowny pan mógłby przypomnieć mi, cóż zostało zawartego w liście? – zapytałem - Swój zostawiłem w pracowni, a kompletnie mi wypadło z głowy, jaki jest cel tego całego zamieszania – na końcu się trochę zawahałem, bo dotarło do mnie, że lepiej to brzmiało w mojej głowie. Uśmiechnął się i oznajmił, że nie dzieli się swoją korespondencją z nikim, bo to jego prywatna sprawa; dodał jeszcze, że gdybym odpowiednio zajął się raną na skroni to by nic z głowy nie uleciało i odwrócił się do mnie plecami. Co za bezczelność! – wykrzyczałem w duchu. Jego słowa mnie ocuciły z letargu, w jakim się znajdowałem. Zaczęło do mnie docierać, w jaki sposób tu przybiegłem, jak ubrany i w ogóle, gdy zerknąłem na siebie z zewnątrz, poczułem taki żal i niemoc, a to z kolei to przyprawiło mnie prawie o płacz. Wiedziałem, że muszę się wziąć w garść i załatwić to, co należy – zawalczyć o swą godność i żądać satysfakcji. Rozprułem kawałek swojej koszuli nocnej, by opatrzyć ranę i zapobiec dalszym „zanikom pamięci”, poprawiłem włosy i otarłem nieco szkliste oczy. Stanąłem wyprostowany i dumny, z triumfem za pan brat, jak staruszek się odwróci, to oniemieje. Te myśli przywołały uśmiech, więc zaśmiałem się pod nosem ostentacyjnie. Pianista obrócił głowę połowicznie w moją stronę i zanim zaprezentowałem mu swoją moc, którą ewidentnie zacząłem promieniować, tak ten zdążył już zwrócić wzrok przed siebie. Niech go diabli. Pogodziłem się ze swoim losem i staniem w kolejce, która przesuwała się raz to szybciej, raz wolniej. Stałem wyprostowany z wypiętą piersią, nie męczyło mnie wcale takie stanie, mógłbym tak cały dzień, jak drapieżnik czyhający na swą zdobycz, a cel już wcale nie był tak odległy, jak pięć godzin temu. Byłem coraz bliżej. Widziałem już korony na gęsto owłosionych głowach władców, nawet urzędniczkę zasypaną papierami. Będąc już bliżej niż dalej, poczułem, jak ktoś mnie szturcha palcem w moje dumne plecy. Była to kobieta z niezgrabnie spiętymi włosami, ubrana w długą dziwaczną suknię. Bardzo mocno mrużyła oczy, kiedy na mnie spoglądała.

 


– Przepraszam monsieur, czy to kolejka do urzędu? – jej głos był bardzo spokojny, niezachwiany najdrobniejszą emocją, a jednocześnie wytworny, skierowany wprost do mnie.

 


– To zależy, droga pani – odpowiedziałem.

 


– Zależy? Od czego? – spytała zdumiona, lekko rozwierając swoje oczęta.

 


– Zależy od tego, czy chce się Pani dostać do urzędu, czy przed urząd – wytłumaczyłem najlepiej, jak mogłem.
Pojąłem, że dziś wszystko, co mówię, jest jakby bez większego pomyślunku.

 


– Szanowny Panie, muszę dostać się pod ten adres – uniosła kopertę na wysokość mojej twarzy.

 


– Muszę się dostać pod ten adres, ale zapodziałam gdzieś okulary i jestem w stanie odczytać tylko tę część pisaną dużymi literami, czyli „Urząd Miasta” – tutaj posmutniała. Zdaje się, że pozwoliła sobie ujawnić przede mną namiastkę swojej słabości, nie wiem, czy specjalnie, ale Bóg mi świadkiem, działają na mnie takie kobiece sztuczki. Powziąłem więc kopertę i przeczytałem na głos adres nadawcy. Uśmiechnęła się, ja również, i patrzyliśmy tak na siebie przez chwil kilka, aż w końcu odrzekła:

 


– Bardzo pan uprzejmy. Czy przeczytałby Pan dla mnie to, co znajduje się w kopercie?

 


Nie wiem, który to już raz dziś, ale zostałem zbity z pantałyku.

 


– Przeczytać? List skierowany do Pani, toż to wkraczanie w Pani prywatność – odpowiedziałem prędko.

 


– Jeśli Pan nie ma śmiałości, zapytam Pana stojącego dalej. – tu poprawiła kosmyk, który opadł jej na czoło.

 


– Szanowna Pani, nie, tego Pana nie. Już czytam. – zupełnie zapomniałem, że to jest koperta jak moja, o upragnionej zawartości spędzającej mi sen z powiek. Otworzyłem kopertę, w środku była niewielka kartka złożona na pół, wyciągnąłem ją i przeczytałem najdostojniej jak potrafiłem:

 

Wielce Szanowna i droga Pani!

 

Uroczyście zapraszamy Panią na wstępne przymiarki do projektu Narodowego Banku Polskiego. Będziemy zaszczyceni obecnością Pani. W zamian za poświęcony czas oferujemy poczucie spełnionego obowiązku obywatelskiego.

 

I tyle – odrzekłem.

 


Nic więcej nie mogłem powiedzieć, bo coś jakby zaczęło mnie dusić i nie mogłem wykrzesać żadnego innego słowa. Nie wierzyłem własnym oczom. Cała duma ze mnie uciekła. Pani przede mną zaczęła krztusić się ze śmiechu, złapała się za brzuch i nie mogła już złapać oddechu, prawie by się przewróciła, gdybym jej nie pomógł utrzymać pionu. Usłyszałem wtedy zza pleców pianistę:

 


Madame Curie? – zabrzmiał inaczej niż w rozmowie ze mną.

 


– Och, monsieur Ignacy – zabrzmiała jak trzepot motylich skrzydeł.

 


Cóż to za narzecze? – pomyślałem.

 


– Pan wybaczy – ukłoniła się i stanęła wraz z pianistą.

 


Zaczęli rozmawiać w tym dziwnym języku, który przypominał mi fragmentami łacinę. Nic nie rozumiałem z ich rozmowy. Czasem się śmiali, momentami byli poważni. Pani zdarzało się odwracać w moją stronę, mrużyła oczy i posyłała mi swój uśmiech. Ach! Ta kolejka mogłaby się nie kończyć.

 


    Kiedy słońce zaczęło zachodzić już za budynki, ja byłem praktycznie przy urzędniczce. Dostrzegłem, że brodaty Pan siedzący przy najodleglejszym stole to król Mieszko. Nie chciałem się długo gapić na władców, bo to nie przystoi, więc skierowałem wzrok przed siebie, gdzie przy stole „urzędowym” znajdowała się właśnie para moich rozmówców. Złożyli podpis w wielkiej księdze, która zajmowała około pół stołu i najzwyczajniej odeszli. Odeszli, jak gdyby nigdy nic. Moja rozmówczyni posłała mi ostatni uśmiech, a ja stanąłem już kompletnie wyczerpany przed stołem, nie wiedziałem co powiedzieć.

 


– Poproszę kopertę – zwróciła się do mnie urzędniczka, nie podnosząc głowy.

 


Wręczyłem ją. Była cała wymiętolona, z małymi brązowymi plamkami zaschniętej krwi. Zaczęło mi się robić niezręcznie. Ona bez większych obiekcji wpierw zaczęła ją wygładzać i prostować na tyle, ile się dało, i w końcu ją otworzyła. Spojrzała do środka, później na mnie i zawołała:

 


– Królu! – Po chwili każdy monarcha odwrócił głowę w jej stronę – Królu Zygmuncie! – dokończyła.

 


Król podszedł, ale nie zwrócił zupełnie na mnie uwagi, a ja znowuż w ukłonie, teraz tak, żebym mógł spoglądać na władcę. Nachylił się do urzędniczki, która mu coś szepnęła, po czym on szepnął coś do niej i odszedł. Królowie powstali ze swoich miejsc i ruszyli do urzędu. Zrobiło się pusto. Zostałem sam na sam z urzędniczką.

 


– Nie potrzebujemy Pana podpisu – powiedziała, zamykając z trudem wielką księgę.

 


– Jak to nie potrzebujecie? Stoję tu cały dzień. – nie kryłem oburzenia – A ten list? – dodałem.

 


– Nastąpiła pomyłka, bardzo przepraszamy, Panie… - ucięła. Znów podniosła moją kopertę, by doczytać.

 


– Panie Copernicus. Król Bolesław się pomylił i ta koperta nie powinna być wysłana – tłumaczyła.

 


– Nie powinna…? Pomylił!? Żądam wyjaśnień! – krzyczałem, bo już nie mogłem trzymać tego w sobie. Ona sobie nic z tego nie robiła, wyciągnęła spod stołu coś w rodzaju torby, w którą włożyła swoją wielką księgę nazwisk, zapięła na guziczek i zarzuciła na plecy, garbiąc się pod jej ciężarem, a moje krzyki przerwała swoim krzykiem:

 


– Pan już był na tysiączce i to dwa razy! Proszę dać szansę innym. – i odeszła.

 


Schowała się w urzędzie. Jednym pociągnięciem ręki zrzuciłem wszystkie koperty z jej stołu i odszedłem. Pokonany, wracałem do pracowni całą wieczność. Przed wejściem spojrzałem ostatni raz na księżyc i kiedy zmęczenie sięgało już zenitu, wylądowałem w łożnicy. Ból głowy zaczął się nasilać. Muszę odpocząć.

 

 

Inspiracja słowami Autora: Postać Mikołaja Kopernika jest znana całemu światu, jego odkrycia zostały okrzyknięte jako przełomowe. Bardzo słusznie. Dzieląc z nim imię oraz to, że konkurs dotyczy science-fiction, pozwoliłem sobie na satyrę – kompletną abstrakcję z odrobiną surrealizmu, podsyconą niedawnym ogłoszeniem banknotu 1000 złotowego. Naukowiec pokroju Kopernika musiał mieć naprawdę pokręcone sny (nawet ludzie nie-genialni potrafią śnić o rzeczach abstrakcyjnych). Moja inspiracja może wydawać się grubiańska, może trochę nawet i pyszna, ale jest taka, gdyż polegała na zajrzeniu w ten zagadkowy obszar zwany śnieniem. Nie miała na celu ośmieszyć, czy ukrócić geniuszowi Mikołaja Kopernika. Lubię myśleć, że Kopernik był na swój sposób trochę z innego świata, tak samo jak Kepler czy Newton, a co za tym idzie, musiał odstawać mentalnie od norm tamtejszych czasów, by dochodzić do swych genialnych wniosków. Moje opowiadanie jest czysto rozrywkowe, należy je traktować z przymrużeniem oka.

 

 


Opowiadanie ukazało się drukiem w Uranii nr 2/2023


 

Konkurs literacki Uranii z okazji Roku Kopernika 2023

 

Jesteś fanem fantastyki naukowej? A może próbujesz sił w pisaniu literatury science-fiction? Albo może jesteś już uznanym pisarzem i chcesz uczcić Rok Kopernika 2023? W każdym z tych przypadków możesz nadesłać swoją twórczość na konkurs literacki Uranii!

 

Aby dowiedzieć się więcej o konkursie, wejdź tutaj.