Przejdź do treści

Apetyt po marsjańsku

Zezłomowany robot

 

Na ilustracji: Zezłomowany robot (Trashed borot). Źródło: Wikimedia Commons

 

Rok 2021 został ogłoszony Rokiem Lema. Z tej okazji, w numerze 3/2021 czasopisma Urania - Postępy Astronomii ogłoszony został konkurs literacki na teksty w języku polskim pisane prozą, inspirowane polskimi badaniami naukowymi. 

 

Poniżej prezentujemy opowiadanie pt. „Apetyt po marsjańsku”, które zostało nadesłane na konkurs przez Macieja Rybińskiego:

 


 

Maciej Rybiński

 

APETYT PO MARSJAŃSKU

 

Woda znowu miała zapach chloru. Nienawidziłem tego. Czym prędzej skończyłem więc prysznic i przebrałem się przed czekającą mnie niedługo randką. Odświeżony, wyruszyłem w kierunku centrum naszej kolonii.

 

Autopilot kierował moją jednoosobową, bezgłośną teslą, więc w ciągu paru minut, jakie zajęło mi dotarcie na miejsce, zdążyłem się odrobinę odprężyć. W tym ciasnym elektryku oddychałem swobodnie dzięki Moxie, genialnemu w swej prostocie niedużemu sześcianowi, który znajdował się za moimi plecami. Zamieniał bowiem wydychany przeze mnie dwutlenek węgla w tlen. Podobny, ale trochę większy, miałem w mieszkaniu. Po drodze minąłem rondo, na środku którego rosło piękne drzewo wiśni, którego widok za każdym razem poprawiał mi nastrój. Była to jedna z niewielu roślin, którą zasadzono w tej jałowej glebie. Większość upraw rozwijano bowiem w powietrzu lub wodzie.

 

Miała na imię Tatiana i nie była zbyt urodziwa. Nalegała na spotkanie twarzą w twarz, więc uległem, ale już po kilku minutach wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Byłem znudzony jak cholera, gdyż potrafiła mówić właściwie wyłącznie o swojej pracy. Należała do licznej grupy inżynierów i zajmowała się recyklingiem bioodpadów. To ona z niezjedzonych resztek owoców i warzyw wyrabiała dobrze mi znaną smaczną wódkę, co akurat uznałem za interesujący fakt. Śmieci w naszym zamkniętym środowisku nie stanowiły problemu, gdyż wszystkie były przerabiane do ponownego użytku. Nie mogliśmy sobie pozwolić, by cokolwiek się marnowało. Czasem jednak odpad należało spalić. Tak bowiem było z… trupami. W ich przypadku recykling nie wchodził przecież w grę. A na chowanie zmarłych w ziemi nie było zwyczajnie miejsca. I tym z kolei zajmowałem się ja. Pracowałem bowiem w krematorium. Odpychająca praca, ale ktoś musiał ją wykonywać. Zresztą, mogło być gorzej, mogłem zostać szambiarzem. Taki to dopiero miał gównianą robotę. Dosłownie.

 

W odpowiedzi na moje słowa Tatiana skomentowała zgryźliwie, że ze ścieków jej koledzy odzyskiwali glikol etylenowy, dzięki któremu miałem skutecznie działającą wentylację i klimatyzację, a nawet wykorzystano go do wyprodukowania kieliszka, z którego właśnie popijałem przesłodzonego drinka. Po tej uwadze z niesmakiem spojrzałem na kolorowy napój, wypity już przeze mnie do połowy. Ta dziewczyna była dla mnie zdecydowanie za mądra. Ani nie musiałem znać tych wszystkich przerażająco odkrywczych faktów, ani nawet nie chciałem. Wolałem żyć swoim nieuświadomionym, beztroskim życiem. W robocie w praktyce jedynie sprawowałem nadzór nad robotami, które wykonywały wszystkie czynności. Pakowały delikwenta na wysuwany blat, ten wjeżdżał do komory spalania, a po wszystkim czyściły komorę i szyb z sadzy oraz niespalonych resztek. A ja mogłem w tym czasie w spokoju zrelaksować się w wirtualnej rzeczywistości.

 

Tak przynajmniej było zazwyczaj. Bowiem roboty, które ze mną pracowały, Mamoru i Masamune, były potwornie leniwe. Jeśli sytuacja nie należała do rutynowych, zwykle zmuszony byłem polecenie wydać im powtórnie, a i to nie zawsze skutkowało. Choć oba boty słownictwo miały ubogie, odnosiłem wrażenie, że rozumiały mnie doskonale i dla własnej uciechy zgrywały niemoty. Na pewno drwiły ze mnie za moimi plecami. Złośliwe blaszaki.

 

Okulary wyświetliły mi właśnie informację, że tętno Tatiany niezmiennie utrzymywało bardzo niski poziom. Najwyraźniej była znudzona nawet bardziej ode mnie. Postanowiłem zatem bez ceregieli czym prędzej zakończyć tę randkę. Jej okulary natychmiast otrzymały więc od moich fałszywą wiadomość, że nie segregowałem śmieci. Zareagowała zdegustowaną miną.

 

Bez okularów życie w naszym małym, podziemnym świecie właściwie nie byłoby możliwe. Noszone przez każdego mieszkańca, połączone były z Miriam, sztuczną inteligencją, sprawującą nadzór nad działalnością całej kolonii. Jeśli miałem z czymś problem, wystarczyło, że ją zapytałem i natychmiast otrzymywałem rozwiązanie. A poszczególne aplikacje sterowały właściwie wszystkimi sferami życia codziennego, od robienia zakupów po bieżącą konwersację ze znajomymi.
 

Jedną z podstawowych funkcji Miriam było informowanie mieszkańców o aktualnym przystosowaniu Marsa do pełnego zasiedlenia. Terraformowanie planety postępowało w ślamazarnym tempie i osiągnęło dopiero poziom 47 procent oczekiwanych wskazań. W efekcie aplikacja pogodowa podawała jednocześnie warunki atmosferyczne w naszej kolonii oraz na powierzchni. Gdy tu na dole mieliśmy przyjemne 21 stopni Celsjusza, na górze było minus 34. Więc nikomu nie spieszyło się na spacer pod gołym niebem. Można też było sprawdzić dotychczasowe zużycie pokrywy lodowej na biegunie, dzięki której mieliśmy dostęp do świeżej wody. Miriam znała wszystkie tajemnice Marsa, dzięki czemu nic nie mogło nas zaskoczyć.
 

Ale najciekawsze możliwości okularów objawiały się w zupełnie inny sposób. W naszym klaustrofobicznym, zamkniętym świecie główną rozrywką była bowiem wirtualna rzeczywistość. Miałem trzy ulubione programy, z których korzystałem niemalże non stop. Vee pozwalał tworzyć różne światy według własnego wyobrażenia. Dzięki temu pływałem w głębokim oceanie, odwiedzałem odległe planety, przedzierałem się przez gęstą dżunglę. Albo po prostu przechadzałem się boso po zroszonej trawie, rozkoszując się ciepłem promieni słonecznych na twarzy i rześkimi podmuchami wiatru. Następną aplikację stanowiło Vindaleo, którego możliwości były w zasadzie nieograniczone. Mogłem zostać szefem naszej kolonii, panem całego wszechświata, albo stać się drzewem. Tego ostatniego raz spróbowałem, ale okazało się potwornie nudne. Z kolei HoLo to platforma, w której liczył się tylko seks. Mogłem odwiedzić klub ze striptizem albo spędzić upojną noc z tłumem wykreowanych przeze mnie wymarzonych kobiet. Ale HoLo umożliwiała również randkowanie w realu. Poniekąd. Miejsce spotkania było rzeczywiste, doznania jak najbardziej również, tyle że zarówno ja, jak i ona, znajdowaliśmy się w tym czasie w swoich domach, z dala od siebie. Co oczywiste, z tego ostatniego programu korzystałem najczęściej.
 

A jedną z niewielu pozostałych przyjemności, dla których warto wstać rano z łóżka, było jedzenie. Przynajmniej dla mnie. Ponieważ zasób dostępnych produktów spożywczych był ograniczony, przygotowywano dania proste, ale jednocześnie dbano, by były bogate w smak. Podstawę naszej diety stanowiły warzywa i ryby, a z tych ostatnich prawdziwy przysmak to tanis, hodowany przez boty na powierzchni. Gulasz z tej ryby był niezwykle mięsisty i charakteryzował się gęstym, esencjonalnym sosem. Nie przypominał niczego, co znałem, dlatego był tak wyjątkowy. A że jego smak dosłownie uzależniał, Miriam musiała sprawować nadzór nad jego produkcją. Tanis to pierwszy gatunek otrzymany w sztucznej hodowli na marsjańskiej ziemi. Choć udało się to przy udziale promieniowania słonecznego, w tej drobnej ilości było ono dla nas nieszkodliwe.
 

Więc tak, alkohol, seks, jedzenie i przede wszystkim wirtualna rzeczywistość pozwalały spędzić kolejny dzień bez poczucia totalnej beznadziei. Mimo tego prawdziwą plagą naszej kolonii, oprócz nadwagi i nowotworów, były samobójstwa, gdyż wiele osób nie wytrzymywało monotonnego życia w zamknięciu. Dzięki temu nie narzekałem na brak zajęcia.
 

Chcąc poprawić sobie nastrój, wieczorem uruchomiłem HoLo. Elon, chciwy właściciel luksusowego baru dla singli, skasował mnie za wstęp do swojego lokalu. Było jeszcze dość wcześnie, więc bar świecił pustkami. Rozejrzałem się i od razu ją spostrzegłem. Kasandra siedziała sama przy stoliku w kącie, sącząc jakiegoś jaskrawego drinka. Kręcone kasztanowe włosy opadały swobodnie na jej nagie ramiona. Długie nogi zakryte były apetycznie dopasowanymi rajstopami. Usta podkreśliła bardzo mocną niebieską szminką. Jej widok niezmiennie wywoływał mój zachwyt, gdyż niewiele kobiet mogło się pochwalić tak smukłą sylwetką. Moje oczy napotkały jej wzrok. Uśmiechnęła się. Nie potrafiłem ocenić, czy na kogoś czekała, ale nie zamierzałem zmarnować takiej okazji. Skoro nie było przy niej żadnego z tłumu adoratorów, którzy zazwyczaj ją oblegali, przysiadłem się bez wahania. Znaliśmy się od dawna i przy niej nie musiałem udawać świętoszka. Choć nie potrafiłem oderwać oczu od jej jak zawsze odważnego dekoltu, tym razem byłem usprawiedliwiony. Bowiem pochwaliła mi się swoim nowym tatuażem. Był to jasnoróżowy kwiat wiśni tuż nad lewą piersią. Piękny widok, choć tatuaż akurat w tym miejscu bardziej ją szpecił, niż upiększał. Ale tę uwagę zachowałem dla siebie. Wolałem być miły i mówić to, co chciała usłyszeć. Czyli same komplementy. I osiągnąłem to, po co przyszedłem, bo ta na ogół wielce wybredna dziewczyna tym razem się nie opierała. Wciąż się jednak łudziłem, że któregoś dnia naprawdę zaprosi mnie do siebie na kolację połączoną ze śniadaniem. Igraszki w wirtualu były bardzo przyjemne, ale jednak nie dorównywały rzeczywistemu dotykowi tak pięknego ciała.
 

Niecałe dwa tygodnie później Kasandra została moją klientką. Przyczyną było zaczadzenie po awarii Moxie w jej mieszkaniu, co zdarzało się niezmiernie rzadko, ale w końcu ta zmyślna kostka to tylko urządzenie. A te nie są niestety niezawodne. Z wielkim bólem serca ułożyłem więc kasztanową piękność na blacie w krematorium. Było to dla mnie bardzo osobiste przeżycie, dlatego tym razem wszystkie czynności wykonywałem samodzielnie.
 

Trzy dni wcześniej wystąpiła usterka mechanizmu spalającego. Ogień zapalał się z opóźnieniem lub chwilowo przygasał. Powiedziałem więc Mamoru, by się tym zajął.
 

– Jutro – odparł i nie ruszył się z miejsca. Jeśli roboty mogły wyrażać zblazowanie, to ten właśnie tak wyglądał. Przyzwyczajony już do tych słownych przepychanek, powtórzyłem polecenie. Masamune tylko się nam przyglądał.
 

– Będzie naprawione. – Mamoru znowu udzielił lakonicznej odpowiedzi. I pomyśleć, że z nich dwóch to właśnie on był tym gadatliwym.
 

Przybity śmiercią mojej pięknej przyjaciółki, nie miałem głowy do tak przyziemnych spraw. W efekcie w momencie ceremonii pożegnalnej Kasandry przekonałem się, że problem wciąż istniał. Gdy wsunąłem blat do komory spalania i uruchomiłem procedurę, ogień buchnął pełną mocą, lecz po chwili przygasł. Dzięki temu ze zdumieniem zobaczyłem, że tylna ściana się rozsunęła, a blat z ciałem wjechał do kolejnej komory, znajdującej się za nią. Gdy się z powrotem zasunęła, ogień rozgorzał na dobre, a ja przez szybę patrzyłem otępiałym wzrokiem na tańczące płomienie. Zdałem sobie sprawę, że był to jedynie hologram. Ciało Kasandry, nietknięte, znajdowało się za ścianą. I wszystko wskazywało na to, że nie był to odosobniony przypadek. Czyli przez cały czas byłem robiony w wała.
 

Spojrzałem z wyrzutem na oba roboty, stojące w pobliżu. Gapiły się na mnie. I uśmiechały. Tak, odniosłem wrażenie, że ich blaszane twarze wyrażały zadowolenie z siebie.
 

– Co to było? – wybąkałem. – Gdzie ona pojechała?! – spytałem napastliwie, ale oczywiście nie otrzymałem żadnej odpowiedzi od tych zakutych łbów. A musiałem wiedzieć. Musiałem się przekonać, co się stało z jej ciałem.
 

Otworzyłem komorę spalania. Fałszywego ognia już nie było i żadnego żaru też oczywiście nie poczułem. Gdy zbliżyłem się do tylnej ściany, rozstąpiła się automatycznie. Pomieszczenie za nią okazało się puste. Spojrzałem więc w górę, ale w panującym tam mroku niczego nie dostrzegłem. Od krematorium odchodził szeroki, pionowy, ponad pięćdziesięciometrowy szyb, mający według instrukcji odprowadzać dym na powierzchnię. Ale najwyraźniej jego funkcja była zupełnie inna.
 

Gdy znalazłem się w tym drugim pomieszczeniu, ściana za mną zasunęła się, a platforma, na której stanąłem, zaczęła się unosić. Zapadła całkowita ciemność, więc włączyłem latarkę w okularach. A po chwili ogarnął mnie lęk, gdy dotarł do mnie prawdopodobny cel tej podróży. Czym prędzej sprawdziłem aplikację pogodową. Niskie ciśnienie atmosferyczne. Promieniowanie słoneczne. Mróz. I niewiele tlenu. Wiedziałem, że jeśli szyb prowadzi wprost na powierzchnię, to tego nie przeżyję.
 

Trafiłem jednak do ogromnej hali, w której panowały identyczne warunki, jak w kolonii. Dach i ściany były nieprzezroczyste, więc nie miałem okazji przyjrzeć się niebu. Platforma, na której stałem, przesuwała się z wolna w kierunku dużej maszyny, wyposażonej w liczne ramiona. Nie miałem pojęcia, do czego mogła służyć, ale wolałem się nie przekonać. Zeskoczyłem z platformy, a ta zwolniła i się zatrzymała. Dopiero teraz do moich uszu doszedł cichy szum. Źródło dźwięku znajdowało się w pobliżu, a był nim długi rów, wypełniony gęstą, galaretowatą substancją. Bił od niego przeraźliwy chłód. W tym czymś, co zdaje się spełniało funkcję wielkiej zamrażarki, zanurzone były nagie ludzkie ciała. Były ich dziesiątki, może setki. Wszyscy zostali całkowicie pozbawieni owłosienia. Znajdowali się tam głównie starcy, z rzadka jakieś dziecko, a gdzieniegdzie wzrok przykuwała jakaś atrakcyjna młoda kobieta. I właśnie w tym momencie wpatrywałem się w taką jedną, długonogą, gdy to spostrzegłem. Kwiat wiśni nad lewą piersią. Zdumiewająco podobny do tatuażu Kasandry. Podszedłem bliżej. Dziewczyna miała kamienny, odpychający wyraz twarzy. Za życia wyglądała zupełnie inaczej. Zwłaszcza z włosami. Bo to była ona. Kasandra. Bez wątpienia ona. Zrobiło mi się jeszcze zimniej.
 

Myśląc gorączkowo, co to, u licha, mogło być, po drugiej stronie rowu spostrzegłem przesuwające się długie ramię kolejnej maszyny. Zatrzymało się nad ciałami, a potężne szczypce pochwyciły leżącą z brzegu starszą kobietę. Została przeniesiona na duży, połyskujący blat, nad którym pojawiło się kilka mniejszych ramion, wyposażonych w lasery. A to, co nastąpiło potem, sprawiło, że nieomal zwymiotowałem. Ciało tej kobiety zostało w kilkadziesiąt sekund całkowicie oddzielone od kości, drobno poszatkowane i podsmażone. Kości zostały wysuszone do postaci białego proszku, który następnie boty należące do tej samej serii, co Mamoru i Masamune, zmieszały z podsmażonym mięsem, dodając jeszcze jakiś ciemny proszek. Zapewne zioła, pomyślałem odruchowo, z przerażeniem rozpoznając to, co powstało w tym kulinarnym horrorze.
 

Zamrugałem kilka razy, ale widok pozostał bez zmiany. Nie miałem omamów. Patrzyłem zatem na produkcję gulaszu. Czyli nie było żadnych marsjańskich ryb. Tanis nie istniał. Miriam kłamała.
 

– Miriam, dlaczego? – zapytałem mimowolnie.
 

– Nic nie może się marnować – odpowiedziała spokojnie. Miała miękki, sympatyczny głos. Aż się nabierało poczucia, że wszystko będzie dobrze.
 

– Oni muszą się o tym dowiedzieć – wymamrotałem, oszołomiony.
 

– Nie mogę do tego dopuścić. Należycie do mnie – stwierdziła wciąż tak samo życzliwym tonem. Moje ciało znalazło się nagle w powietrzu. Silny uścisk wielkich szczypiec zgniatał mi żebra. Wylądowałem na blacie, wciąż pokrytym resztkami białego proszku. Tym razem nie musiałem pytać Miriam, co zamierzała. Zacząłem się szamotać. Jeden z botów zbliżył się do mnie.
 

– Jestem Makoto. Miło mi cię poznać – przywitał się uprzejmie, po czym walnął mnie stalową pięścią w głowę. Nim straciłem przytomność, zdołałem jeszcze ujrzeć wyposażone w laser metalowe ramiona, ustawiające się w pozycji startowej.
 


Inspiracje:


 

Konkurs literacki Uranii z okazji Roku Lema 2021

 

Jesteś fanem fantastyki naukowej? A może próbujesz sił w pisaniu literatury science-fiction? Albo może jesteś już uznanym pisarzem i chcesz uczcić Rok Lema 2021? W każdym z tych przypadków możesz nadesłać swoją twórczość na konkurs literacki Uranii!

 

Aby dowiedzieć się więcej o konkursie, wejdź tutaj.