Przejdź do treści

Pod koniec maja ukazała się najnowsza płyta jednego z najbardziej cenionych przeze mnie muzyków, twórcy m.in. „kosmicznych” klimatów, Klausa Schulze. Niestety, mimo zamówienia w pewnym internetowym sklepie jeszcze na początku czerwca, do tej pory (20 czerwca) nic do mnie nie dotarło. Widocznie przesyłka została nadana jako niepriorytetowa, a nasza kochana Poczta Polska karze takie „haniebne” poczynania nawet miesięczną zwłoką w dostarczeniu, o czym miałem okazję już nie raz się przekonać.

Tak więc z dzieleniem się wrażeniami z odsłuchu albumu „Kontinuum” muszę jeszcze poczekać. Pewnie będę mógł wówczas wspomnieć coś o koncercie, jaki przyjaciele szykują na 60 urodziny Klausa pod kopułą planetarium w Bohum.

A teraz nie pozostaje mi nic, jak w końcu napisać coś o muzyce innego niż Brian Eno klasyka gatunku zwanego ambientStevie Roachu — amerykańskim twórcy, mającym w swoim dorobku kilkadziesiąt albumów autorskich i wiele stworzonych we współpracy z innymi muzykami. Nie ukrywam, że nie jest mi łatwo pisać o jego twórczości, bo… mało ją jeszcze znam, pomimo iż jego muzyczna przygoda zaczynała się od fascynacji muzyką Klausa Schulze i Tangerine Dream. Wizyta na witrynie internetowej Roacha1 uświadomiła mi bogactwo i różnorodność jego dokonań oraz źródeł inspracji, gdzie obrazy Kosmosu, a ściślej nocnego nieba i zjawisk obserwowanych na nieboskłonie to tylko drobny epizod.

Krytycy zaliczają Steve'a Roacha do niewątpliwych twórców tzw. space music, ale tu wyraźnie muszę napisać, iż pod tym terminem kryją się nie tylko kompozycje nawiązujące tak czy siak do przestrzeni kosmicznych, ale i utwory, które same z siebie są źródłem pewnej przestrzeni (dźwiękowej), której zadaniem jest przenieść słuchacza w inny wymiar, niekoniecznie przestrzenny i pozaziemski. Muzyk osiąga ten cel zarówno elektronicznymi arpeggiatorami, pierwotnymi rytmami bębnów, jak i rozwlekłymi, falującymi, a czasami wręcz stojącymi, tonami i akordami.

Mówi się o nim, że jest muzycznym impresjonistą. Inspirują go najróżniejsze zjawiska i stany przyrody, np. jedna z jego długich, bo ponad 60-minutowych kompozycji odzwierciedla to, czego możemy doznać po nocy, oczekując świtu (Darkest Before Dawn).

W zasadzie mam tylko jedną jego płytę i jest to swego rodzaju kompilacja z 2003 r., łącząca utwory wydane (poza jednym) na wcześniejszych albumach. Jej tytuł to Space And Time — „Czas i przestrzeń”. Znajdziemy tu zarówno dźwięki tworzone za pomocą elektronicznego instrumentarium, jak i dźwięki wydobywane z klasycznych gitar czy… instrumentów używanych przed tysiącami lat.

Tu obowiązkowo należy wspomnieć o fascynacjach Roacha muzyką australijskich Aborygenów, czy pierwotnych mieszkańców Nowej Zelandii. Słynne są jego koncerty w kalderze wygasłego wulkanu w Meksyku czy w lawowych jaskiniach Wysp Kanaryjskich.

Wspomnieć też trzeba o wpływie pustyni. Pustyni, która rozciąga się za oknami jego domu i zarazem studia muzycznego w Tucson. Wcześniej mieszkał w Los Angeles, ale wielkomiejsca dżungla nie sprzyjała jego twórczości i dopiero przeprowadzka do Arizony pozwoliła odnaleźć właściwe otoczenie. Zrozumie to każdy, kto obcował choć raz w życiu z gwiaździstym niebem nad bezkresnym morzem piasku…

Nie powinien więc nikogo dziwić kontemplacyjny charakter jego twórczości. Słynne są jego „Struktury ciszy” (Structures From Silence), ale jako tło do podziwiania obrazów, takich jak te z naszej obecnej „Galerii Uranii”, chyba lepsze będą kompozycje First Sunrise i Bigger Sky z albumu Dust To Dust, a przede wszystkim Moon And Star z albumu Midnight Moon.

(Źródło: „Urania — PA” nr 4/2007)