Przejdź do treści

 Jedna z tysiąca pierwszych

 

Pszczoła miodna wracająca do ula i niosąca pyłek w koszyczku

Na ilustracji: Pszczoła miodna wracająca do ula i niosąca pyłek w koszyczku. Źródło: Wikimedia Commons

 

Rok 2021 został ogłoszony Rokiem Lema. Z tej okazji, w numerze 3/2021 czasopisma Urania - Postępy Astronomii ogłoszony został konkurs literacki na teksty w języku polskim pisane prozą, inspirowane polskimi badaniami naukowymi. 

 

Poniżej prezentujemy opowiadanie pt. „Jedna z tysiąca pierwszych”, które zostało nadesłane na konkurs przez Małgorzatę Sanchez:

 


 

Małgorzata Sanchez

 

JEDNA Z TYSIĄCA PIERWSZYCH

 

15 marca 2078 r. 

 

Dziś w głównej komorze laboratoryjnej znalazłam tysiąc czterysta pięćdziesiąt martwych pszczół. Ten widok mnie poraził. Ogród bez pszczół jest jak kolonia bez mieszkańców. Może trwać przez jakiś czas, ale w końcu przeminie. 

 

Jestem jedną z tysiąca pierwszych ludzi, którzy osiedlili się na Czerwonej Planecie, przedmiotem największego eksperymentu w naszych dziejach. Tak, eksperymentu, bo mimo setek badań i symulacji, nikt nigdy nie zdoła przewidzieć zachowania ludzkiej istoty, a już na pewno nie społeczności żyjących w ekstremalnie odmiennych warunkach.

 

Moja rola w eksperymencie wkrótce miała dobiec końca. Odliczałam dni do powrotu na Ziemię, śniłam o nim, wyobrażałam sobie, jak tonę w objęciach mamy, jak łzy sklejają nasze policzki, jak słowa nie przechodzą przez gardło ze wzruszenia.  Do tej pory myślałam o Ziemi jak o domu, kolonię uważałam za kapsułę, w której mamy przeżyć określoną ilość czasu, niczym w samolocie. Potem wrócić na Ziemię, wylądować, kontynuować normalne życie.  Wyniki badań krwi, które otrzymałam wczoraj, oddaliły perspektywę powrotu na kilka miesięcy, kilka lat, albo i na zawsze. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się z tym pogodzić. 

 

16 marca 2078 r. 

 

Siedzę teraz na tarasie potocznie zwanym przez nas „Twardowskim”. Opieram plecy o kawał wapienia przywieziony tu z Ziemi, słucham dźwięku wodospadów, nad głową szumi wiatr wyrzucany z dmuchawy po przefiltrowaniu. Brakuje tylko słońca, które zastąpiono lampami imitującymi dzienne światło. W kolonii panuje tylko jedna pora roku: sztuczna wiosna.

 

Niedaleko stoi ekran upamiętniający tych, którzy ponad pięćdziesiąt lat temu opracowali projekt kolonii i nazwali go „Twardowsky”. Zastanawiam się, czy gra słowna jest przypadkiem. „Sky” to niebo. W tym wypadku twarde, nieprzystępne, czerwone jak biblijne piekło. Nie. Nie mogę pozwalać myślom płynąć w tym kierunku. Muszę ćwiczyć nawyk pozytywnego myślenia, nauczyć się dostrzegać uroki kolonijnego życia.

 

18 marca 2078 r.

 

Znów tu jestem, patrzę na ogród w pełnym rozkwicie. Rosną tu niezapominajki, stokrotki, maki, czuć zapach bzu i słychać bzyczenie pszczół. Walczyliśmy o ten ogród długo. Większość inżynierów sprzeciwiała się temu pomysłowi, uzasadniając to zbyt dużą konsumpcją wody, którą tak skrupulatnie odzyskujemy z zamarzniętych zasobów planety. Specjaliści od zdrowia psychicznego naciskali, tłumacząc, że praca w ziemi koi nerwy. Mieli rację, wszyscy potrzebujemy dotyku Matki Ziemi bardziej niż kiedykolwiek. 

 

Przychodzę tu, kiedy mogę. Wyrywam chwasty, usuwam szkodniki, a potem odpoczywam, leżąc w trawie. Dziś przyszłam tu, żeby zaplanować życie na nowo, oswoić się z myślą, że przyszłość nie będzie taka, jaką ją sobie do tej pory wyobrażałam. Nie udało mi się, moje myśli biegną w innym kierunku. Do początków tego wszystkiego.

 

Przypomina mi się tata. Kochał wszystkie nauki o Ziemi i Wszechświecie, zaraził mnie tą miłością, a astronomia zajęła szczególne miejsce w naszych sercach. Razem oglądaliśmy gwiazdy, przed snem tata opowiadał mi o planetach Układu Słonecznego, zamiast czytać bajki o wróżkach i księżniczkach. W wieku dziesięciu lat znałam wielkości planet, ich odległości od Ziemi i Słońca, składy atmosfer, nazwy księżyców i wszystkie te cechy, które każdą z planet czyniły wyjątkową na tle pozostałych. Nie wyobrażałam sobie innej przyszłości, pragnęłam oglądać Ziemię na niebie, pragnęłam postawić stopę na Czerwonym Globie, pragnęłam tego, odkąd tata powiedział mi, że w kosmosie istnieją inne światy. 

 

Spełniłam marzenie. Wkrótce po tym, kiedy to nastąpiło, zrozumiałam, że marzenia także mają ciemną stronę, mogą ciągnąć za sobą posępne myśli, znużenie i lęk. Może marzenia wcale nie są po to, żeby je spełniać? Może są jak Słońce, które powinno świecić z bezpiecznej odległości? 

 

21 marca 2078 r.

 

To zabawne, że odkąd tu jestem, często rozmyślam o Bogu, w którego nigdy nie wierzyłam. Patrząc w pustkę otaczającą kolonię bardziej odczuwam jego nieobecność. Być może w człowieku, podejmującym się budowy Nowego Świata, znów budzi się strach przed utratą sensu istnienia, który nasi przodkowie uciszali, modląc się do bogów?  

 

Na Marsie kruchość bytu staje się bardziej widoczna niż na Ziemi. Żyjemy w iluzji otwartej przestrzeni, w osadzonej pod powierzchnią bańce, której szczelności strzeże aparatura składająca się z tysięcy procesorów i kilometrów kabli. Na zewnątrz tej bańki czai się śmierć pod wieloma postaciami: promieniowania kosmicznego, temperatury dochodzącej do minus 140°C, dwutlenku węgla tworzącego znaczną część atmosfery. 

 

Oddani swej misji medycy badają nasze ciała i umysły, wychwytują wszelkie odchylenia, pytają o myśli, które w istocie bywają mroczne i niepokojące. Nasze życie zależy od wskaźników, parametrów, algorytmów i testów, tak samo jak zależy od nich życie pszczół w laboratorium. Pszczół, których wciąż ubywa.

 

23 marca 2078 r.

 

Życiem w kolonii rządzi rutyna. Nasze diety są oparte na tych samych składnikach: rybach i warzywach z hodowli akwaponicznych. Nosimy takie same ubrania, produkowane w podziemiach kolonii z recyklingowanych materiałów. Wszystkie sprawy są wspólne, nie ma nikogo, kogo nie dotyczyłaby awaria jednego z reaktorów, lądowanie promu importowego czy wielkość przychodów z eksportu marsjańskiej wódki. Tylko ekran mojego komputera pozostaje obojętny i dlatego dostępuje zaszczytu poznawania moich myśli.

 

Choroba nie stanowi już sprawy prywatnej. Ciąży na nas zbyt wielka odpowiedzialność, żebyśmy mogli pozwolić sobie na podupadanie na zdrowiu albo na obniżenie nastroju. Kolonia jest organizmem funkcjonującym według precyzyjnie określonych zasad, my zaś stanowimy jedną z jego tkanek. Pojmuję, że nie może być inaczej, ale coraz bardziej tęsknię za życiem na Ziemi. Tam mieliśmy prawo być chorzy, słabi i anonimowi. Tam byliśmy tylko ludźmi, nie kolonistami. 

 

Na Marsie żyjemy jak nasi przodkowie sprzed tysięcy lat. Jesteśmy plemieniem, współzależymy od siebie nawzajem. Jesteśmy ludźmi tego samego rodzaju, naukowcami, różnią nas tylko specjalizacje. Tak samo patrzymy na świat, obserwujemy, analizujemy i wysnuwamy wnioski, cenimy pragmatyczne rozwiązania. Dałabym wiele, żeby móc porozmawiać z kimś, kto nie ma o tym wszystkim pojęcia, z kimś, kto wierzy w Boga albo maluje obrazy. Albo ze zwykłym ogrodnikiem, który ma, jak to się mówi, „rękę do kwiatów”, a nie encyklopedię botaniczną wyrytą w głowie na pamięć. Mam wokół siebie dwustu ludzi, to tyle, ile bywało w nocnym klubie podczas imprezy. Dlatego na Marsie garniemy się do tych, z którymi na Ziemi nie utrzymywalibyśmy kontaktów. 

 

26 marca 2078 r.

 

Niedługo skończę czytać Solaris po raz drugi. W młodości postrzegałam tę opowieść jak odległą fikcję, tu wydaje mi się niepokojąco bliska, jakby była echem moich własnych myśli. 

 

Na Marsie wszyscy pochłaniamy książki z nieziemskim apetytem, są jedynym sposobem na to, żeby na jakiś czas opuścić kolonię. Podczas szkoleń kładli nacisk na opanowanie technik zachowywania równowagi psychicznej, uczyli, jak dostrzegać w otoczeniu powody do aktywności. Nasz świat zewnętrzny jest ciasny, po latach nie sposób odnaleźć w nim odpowiednich bodźców. Siłą rzeczy zaczęliśmy wzbogacać świat wewnętrzny, czytając i tworząc. W nim możemy się ukryć, kiedy tylko zapragniemy. Tylko pisząc, jestem w stanie zapełnić lukę, która powiększała się we mnie od momentu przybycia, aż stała się nie do zniesienia.  

 

Wczoraj wylądował prom turystyczny. Dziś widziałam, jak przewodnik oprowadzał Ziemian po placu głównym. W oczach turystów błyszczała ekscytacja, zazdrościłam im jej. Jeden z turystów zagadnął mnie, chciał wiedzieć, jak się żyje na Marsie. Odpowiedziałam, że wspaniale, pod warunkiem, że jest się tu dostatecznie krótko.  

 

29 marca 2078 r.

 

Dziś mija drugi miesiąc, odkąd Dani opuścił Marsa. Jeszcze nie wiem, czy za nim tęsknię. Cieszył się, gdy się ze mną żegnał. Nie dziwię mu się ani nie mam o to żalu; w głębi serca każdy z nas pragnie dokonać żywota tam, gdzie się urodził, nawet jeżeli przeludnienie i zmiany klimatyczne odebrały życiu na Ziemi wiele z dawnej urody.  

 

Człowiek nie jest stworzony do życia w zamknięciu, tak jak nie są do tego stworzone pszczoły. Zgodnie z przewidywaniami przetrwały międzyplanetarną podróż i bez większych strat trafiły do marsjańskiego laboratorium. Dbamy o nie jak o skarb. Pszczoły stanowią najtańszy i najbardziej sprawdzony zapylacz, który pomaga rozmnażać niektóre gatunki roślin. 

 

Już w czasach starożytnych ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że pszczoły są sekretem nieśmiertelności gatunkowej. Przedstawiali je na grobach zmarłych, wierząc, że w ten sposób zapewnią im życie wieczne. Odkąd liczebność pszczół w naszej hodowli zaczęła spadać, wzbiera we mnie lęk, że coś przeoczyliśmy, że wbrew temu, co nam się wydaje, pielęgnujemy tu życie skazane na śmierć. Tak wiele wiemy o Marsie, o Słońcu, o Wszechświecie, a to wciąż tak bardzo niewiele. Wyniki badań uznajemy za niepodważalną prawdę, dopóki ktoś nie udowodni, że jest nieprawdą. W perspektywie dziesiątek lat zmagamy się z niepewnością tak samo jak ci, którzy naukowcami nie są. 

 

Właśnie przebiegł koło mnie Trevor, mój lekarz. Kilka tygodni temu wykryto u jego przyjaciela złośliwy nowotwór, a sprzęt do terapii immunologicznej straciliśmy w pożarze. Nowy dotrze dopiero za kilka tygodni. Widzę, że Trevor narzuca sobie coraz większe tempo, że wysiłek sprawia mu ból. Zastanawiam się, czy w ten sposób próbuje karać się za to, że namówił przyjaciela na podróż do kolonii.

 

2 kwietnia 2078 r. 

 

Dziś w skrzynce czekała na mnie wiadomość, w niej nagranie od mamy. Powiedziała, że jest ze mnie dumna i żebym nie żałowała, że nie było mnie przy niej, kiedy odchodziła. Nie wiedziałam, że chorowała, zabroniła bratu o tym mówić…   

 

Nie jestem w stanie napisać nic więcej. 

 

17 kwietnia 2078 r.

 

Ostatnie dwa tygodnie były gehenną. Większość czasu spędziłam w łóżku, wychodziłam tylko na obowiązkowe badania, a i to kosztowało mnie sporo wysiłku. Na samą myśl o mamie łzy stają mi w oczach. Nie chcę już płakać, a żeby nie płakać, muszę skupić się na czymś innym. Na pisaniu. 

 

Dziś poznałam Nadię, która wkrótce mnie zastąpi. Przybyła niedawno, ma w sobie tyle zapału, ile ja miałam na początku. „Kolejny krok w podboju Wszechświata. To brzmi tak dumnie”, powiedziała. Tak. Dumnie, bo przemilczamy fakt, że przywiódł nas tu strach przed przemijalnością. Przed końcem życia na Ziemi, na który sami się skazaliśmy. To takie ludzkie, niszczyć i naprawiać. Ileż było wojen, po których odbudowywaliśmy miasta, zdegradowanych ekosystemów, które później oczyszczaliśmy i zasiedlaliśmy rodzimymi gatunkami, ile poranionych rodzin, które sklejano na sesjach terapeutycznych?

 

Prosimy Wszechświat o drugą szansę, próbujemy odbudowywać nasz świat na niegościnnej planecie. Stworzyliśmy ogród z wykradzionych nasion, zapylają je pszczoły przemycone na pokładzie promu. Muszą pracować, aby ogród mógł kwitnąć i odradzać się w nieskończoność. Ogród jest święty. 

 

Nie powiedziałam tego Nadii. Powiedziałam za to, że czasem śni mi się, jak podróżuję przez Galaktykę razem z Twardowskim, który powtarza, że jesteśmy tu, bo ludzkość zaprzedała dusze diabłu. Roześmiała się.   

 

19 kwietnia 2078 r.

 

Dziś minął pierwszy trymestr. Przypadkiem rzuciłam okiem na wpis z piętnastego marca. Zdałam sobie sprawę, że nie napisałam wtedy „jestem w ciąży”. Wolałam określenie: „wyniki badań krwi”. Chyba bałam się myśli, że pierwsze stwierdzenie może nagle okazać się nieprawdą. Przez promieniowanie, na które jesteśmy narażeni, w małym stopniu, ale jednak. Żałuję, że nie dowiedziałam się wcześniej, powinnam była się zorientować i cały pierwszy trymestr spędzić na najgłębiej położonym poziomie kolonii. Pocieszam się myślą, że ciąża przebiega bez odchyleń, które mogłyby niepokoić.  

 

Mamy do dyspozycji najwyższej klasy sprzęt medyczny, który zabrano tu „na wszelki wypadek”, na ten wypadek, który przytrafił się właśnie mnie. Szanse wynosiły mniej niż jedną dziesięciotysięczną, to tak mało, że poczęcie można by nazwać cudem. Wygląda to tak, jakby natura chciała mnie, wątpiącej, dać do zrozumienia, że na Marsie też jest miejsce dla życia. 

 

Zdecydowałam się podzielić nowiną z Danim. Przed chwilą wysłałam wiadomość, za kilkanaście minut dogoni prom zmierzający ku Ziemi. Nie pisałam wiele, pozwoliłam, aby obraz wygenerowany podczas badania mówił sam za siebie. Zastanawiam się, co Dani pomyśli, co powie, co zrobi. Nie dowiem się tego, przeczytam to, co napisze, kiedy już ochłonie. Kiedy już przemyśli słowa, wyważy je i ułoży w zgrabne zdania.  Nawet jeśli nagra wiadomość, zdąży się do niej przygotować, być może wyśle do mnie entą wersję. Wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tego, że tak trudno rozmawiać tu z bliskimi twarzą w twarz, nawet jeżeli chodzi o twarz widoczną na ekranie.  

 

22 kwietnia 2078 r.

 

Rozwiązaliśmy zagadkę wymierania pszczół. Ludzki błąd, który wkradł się w wiersze algorytmu sterującego, chwila nieuwagi przy wymianie grzałek i zwarcie kabla. Złożenie trzech mało prawdopodobnych zdarzeń, jak w przypadku katastrofy lotniczej. W historii wydarzyło się wiele takich katastrof, wciąż jednak latamy więcej, szybciej i dalej. Ta myśl podniosła mnie na duchu. Ponieśliśmy straty, ale odzyskaliśmy poczucie kontroli. Nauczyliśmy się czegoś, wyciągnęliśmy wnioski. 

 

Kilka godzin temu dotarła do mnie wiadomość od Daniego. Całe pięć słów. „Wrócę, jeżeli tego chcesz. Chcesz?”. Wiem, że mu się uda, jeśli powiem „tak”. Nikt nie śmie zatrzymać ojca pierwszej Marsjanki przed powrotem do kolonii, cały świat będzie nam kibicował i śledził nasze losy. Jeżeli wróci, stanie się to za kilkanaście miesięcy, kiedy nasza córka będzie już na świecie. 

 

Dani chce wrócić. Świadomość tego coś we mnie zmieniła, powoli zaczynam wierzyć, że tu może toczyć się nasze życie. Podczas ostatniego badania Trevor zażartował, że powinnam dać córce na imię „Ewa”. Chyba tak właśnie zrobię. Zrobię też wszystko, aby pokochała Marsa tak, jak my kochamy Ziemię. 
 

 

Inspiracje:

 


Opowiadanie ukazało się także drukiem w Uranii nr 3-4/2022.


 

Konkurs literacki Uranii z okazji Roku Lema 2021

 

Jesteś fanem fantastyki naukowej? A może próbujesz sił w pisaniu literatury science-fiction? Albo może jesteś już uznanym pisarzem i chcesz uczcić Rok Lema 2021? W każdym z tych przypadków możesz nadesłać swoją twórczość na konkurs literacki Uranii!

 

Aby dowiedzieć się więcej o konkursie, wejdź tutaj.